wtorek, 30 listopada 2010

Handel - Messiah - Hallelujah Chorus


A teraz prawie przed północą tu w Anglii zachwyciło nas raz jeszcze to pełne pasji wykonanie Alleluja z Mesjasza Georga Friedricha Heandla.

Jeden dzień mi uciekł 30.11.2010.

Rzeczywiście jeden dzień mi uciekł. Miałem napisać wczoraj, ale... Rozmowa z Przyjacielem na skypie się przeciągnęła do późna i już nie miałem sumienia siadać do komputera, a tym bardziej pisać. Rozmowa to rzecz zachodu warta. Na studiach zwrócił na to moją uwagę sam profesor Tischner. Właściwie to chodziło o spotkanie, ale przecież w rozmowie też można kogoś spotkać, prawda? Otóż w jednej ze swoich książek profesor pisał, że prawdziwe spotkanie, jest zupełnie czymś innym niż zetknięcie się ze sobą dwóch jednostek ludzkich. Czymś innym niż mijanie się na ulicy. Spotkanie – pisał – zmienia. Wnętrze człowieka po spotkaniu staje się pełniejsze, bardziej otwarte, żywe. Wielu z nas to czuje. W pracy „spotykamy” wiele osób. Rozmawiamy, żartujemy, śmiejemy się. Ale czy rzeczywiście spotykamy tam kogokolwiek? A przyjaciel? Ukochana? Wystarczy, że zadzwoni, wyatrczy, że wróci do domu z siatkami zakupów, a już serce drży. Widok Ukochanej napełnia pokojem. Radością. Jakimś pełnym pokoju podnieceniem, bo oto już jest. Spotkanie musi być z konieczności utkane z czasu, wierności i jakiegoś zachwytu. Jego brzegi obszyte są szacunkiem. Tak też spotkać znaczy naprawdę wiele.

Czuję że jesteś żywa

masz oczy i dłonie

na twoim udzie blizna

i usta masz jak karmel

we włosach twoich szepta Bóg ukryty

więc zapalę świeczkę w kaplicy

zapalę kadzidło

na targu kupię bukiet tulipanów

otworzę drzwi ze starą klamką

bo nasz dom jak stuletni dąb

a ty ogniem płoniesz w palenisku

bez którego byłbym szary i martwy



niedziela, 28 listopada 2010


Niedziela 28.11.2010.

Mamy dziś pierwszą niedzielę Adwentu obchodzoną w Kościele Katolickim. Pierwsze czytanie z księgi Izajasza powiada, że po znaku Pana na świętej górze ludzie zwrócą swoje twarze ku światłu Bożemu i miecze przekują na lemiesze. W jednym z komentarzy przeczytałem, że w tę niedzielę, czytania zachęcają wiernych, żeby porzucili myślenie kategoriami doczesności. Pewnie ta zachęta skierowana jest też do mnie. Tylko, że mnie jakoś to wcale nie zachęca. Doczesność jest mi bliska, a jeśli ktoś jeszcze wierzy, że została nam dana przez Boga? Lubię doczesność. Lubię patrzeć na lampiony niesione do kościołą przez dzieci. Lubię kościelnego, który czyści kołnierze ministrantom, a raz w roku pije wódkę na urodzinach proboszcza. Lubię zapach kadzidła przed wystawieniem Najświętrzego Sakramentu. Lubię pijanych górali, którzy za żadne skarby nie opuszczą Pasterki. Lubię gorące bułki z masłem. Kawę i placek drożdżowy. Lubię żłóbek we wiejskich kościołach, gdzie królowie mają obdrapane peleryny. Lubię polskie kolędy. Bóg się rodzi i te wszystkie nasze. I powiem, że lubię tę krzątaninę. Nie umiem żyć inaczej. Nawet Bóg lubił, jak wiadomo z księgi Rodzaju spacerować po ogrodzie, kiedy był łagodny powiew wiatru. Wypieramy się codzienności, bo jest doczesna. Oj jedna wieczna głupota ludzka. Czasem to i zakląć można. Gdzież jest do cholery ta nasza wdzięczność za to, że ten dobry Bóg dał nam tę naszą ludzką doczesność.

sobota, 27 listopada 2010


Pub z duszą. 27.11.2010.

Rozpoczęliśmy urlop. Wybraliśmy się z Duszką do starego Portsmouth, a to prawdziwa gratka dla miłośników starej Anglii. Uliczki stare, kamieniczki kolorowe z ery wiktoriańskiej. Uczta dla oka i wyobraźni. Schodki prowadzące do drzwi wejściowych. Kołatka. Nazwa domu nad drzwiami, na przykład Rose House. Wyobraźnia wypełnia się obrazami z końca XIX wieku. Gospodyni z narzuconym na ramiona pledem wraca z targu z zakupami. Ma ryby w koszu, dopiero co złowione przez rybaków. W końcu to nadmorskie miasto. Ma też warzywa i chleb. Kosz pachnie rybami i cebulą. Kiedy wejdzie do domu rozpali w piecu i przyrządzi obiad. Ale jest i pub, angielski, z duszą. Szyld jak się patrzy – Mnisi. Dom Ale (piwa) i Wina. Czy może być coś bardziej kuszącego do wejścia od dobrego szyldu. Otwieramy drzwi i ciepło bije nam w twarz. Starsze małżeństwo puszczamy przodem. Też ich skusiło mnisie jadło i napitek. Gospodarz się do nas uśmiecha. Trzy pokoje na parterze, drewniane boazerie, fotele, sofa pod tylną ścianą. Na niej mama z dwójką dzieci. Tata siedzi na fotelu. Dzieci w pubie. Mama pije sok pomarańczowy. Siadamy i rozkoszujemy się gwarem. Na ścianach plakaty teatralne. Kobiety w wydekoltowanych sukniach. Lata dwudzieste zeszłego wieku. Widać nutkę paryskiego aktorskiego światka . Wchodzą nowi ludzie. Gospodarz musi ich znać bo zaczyna pogawędkę. Oboje po sześćdziesiątce. Zamawiamy ziemniaki w mundurkach z serem. Do tego sałatka warzywna, no i oczywiście herbata dla dwojga. Wyśmienicie pachnie. Muzyka nie inwazyjna, dodaje tylko uroku temu miejscu.

Wychodzimy, więc dziękuję Gospodarzowi za wspaniały posiłek. On też dziękuje. God bless for rest of the trip – słyszę i macham ręką na pożegnanie.

piątek, 26 listopada 2010


Podobno zaczęło się od chaosu. 26.11.2010.

Samo w sobie zagadnienie chaosu jakoś mi umykało. I, choć to zabawne, na chaos jako zjawisko po raz pierwszy zwróciła moją uwagę scena z filmu Stevena Spielberga Jurassic Park. Naukowiec grany przez Jeffa Goldbluma wypowiada tam kwestię o teorii chaosu. I tak się zaczęło. Na studiach o chaosie mówiono niewiele. Ot, Bóg Jahwe stworzył świat z niczego. Nie chcę wchodzić w rozróżnienia teologiczne czy filozoficzne. Nic przejawiało się w chaosie, bo ziemia była bezładem (chaosem) i pustkowiem, a Duch boży unosił się nad wodami. Niedawno dopiero Duszka kupiła mi książkę o archetypach męskiej osobowości, napisanej przez dwóch panów. Badacza mitów i psychoanalityka ze szkoły Junga. Otóż znalazłem w niej między innymi archetyp Króla. On to jako jedno ze swoich dwóch głównych zadań miał wprowadzać w świat chaosu porządek. Znalazłem tam też nawiązania do stworzenia świata przez Jahwe, ale i walki boga babilońskiego Marduka z chaosem w postaci smoka Tiamat, kananejski Baal walczył ze stworem morkim również reprezentującym chaos. Mity egipskie i greckie mają w sobie tę samą ideę. Muszę powiedzieć, że nigdy specjalnie nie lubiłem idei anarchistycznych, bo moim zdaniem zaprzeczają one sobie samym. Tym razem jednak jakoś do mnie dotarło, że życie potrzebuje jakiejś choćby najmniejszej organizacji. Nawet jednokomórkowa bakteria, ma strukturę tej właśnie komórki, z jądrem, mitochondriami, itd. Największy anarchista ma ciało zorganizowane przez porządek budowy ciała. Oczy na przykład ma po tej samej stronie głowy, co ułatwia mu percepcję iście ludzką. Uszy także. Czy zatem nie walczymy po stronie bogów i dzisiaj? Czy królowa nauk, matematyka nie jest wyciągniętą ręką Jahwe, który nakłada na chaos struny boskiego światła. A z drugiej strony czy prawo bogów znalazłoby lepszy pokarm i nawóz, niż odwieczny chaos. Ciemne wstążki materii porozwieszane jak żałobne pieśni postne w orszaku życia.

czwartek, 25 listopada 2010


Czwartek 25.11.2010r

Zastanawiam się od jakiegoś tygodnia nad noworocznymi postanowieniami. Zdaję sobie sprawę, że to jeszcze ponad miesiąc, ale lepiej się przygotować. Ułożyć sobie w głowie plan i jak tylko minie północ z 31 grudnia na 1 stycznia chwycić byka za rogi. Nigdy nie zaprzątam sobie głowy czy wystarczy mi sił i determinacji, żeby dotrzymać złożonych sobie obietnic. Bo to przecież nie do przewidzenia. Nie chcę też zakładać, że ich nie dotrzymam. Nie chcę wogóle o tym myśleć w chwili ich wybierania, ich starannego przeglądania, kolekcjonowania, no i odrzucania tych, które mnie nie zauroczą. Martwić się jak to będzie potem, przypomina nieco biadolenie pesymisty nad stanem świata po kataklizmie. Otóż nic nie będzie. W tym rzecz, że to późniejsze nic jest w stanie powstrzymywać nas dostatecznie długo przed smakowaniem tego, co jest teraz. A teraz hmm.. Otóż mogę w nowym roku zapisać sie z synem na kurs aikido, o którym tyle myślałem. W końcu odwiedzić Wiedeń z Duszką, bo tak sobie o tym od dawna marzymy. Nauczyć się mówić płynnie po angielsku z okswordzkim akcentem. Popłynąć na rejs wycieczkowy po Morzu Śródziemnym. Przejść się po Gdańskiej w Bydgoszczy w stroju tybetańskiego mnicha i rozsypać kwiaty przed ołtarzem Matki Boskiej Pięknej Miłości w kościele farnym. Kupić nowego Bentleya w kolorze pomarańczy i dwa harty rosyjskie dla Duszki. Obronić doktorat z filozofii, napisany prawie dwa lata temu i rozpocząć nowy z psychologii głębi Junga. Zatańczyć w Marocu z derwiszami. Wystarczy trochę czasu i listopadowa noc może otworzyć w nas tysiące pięknych i dobrych oczu. Jestem teraz Magiem mieszającym zioła przeznaczenia.


środa, 24 listopada 2010


Środa 24.11.2010.

Słucham muzyki i staram się coś wymyślić na dzisiejsze pisanie. Muzyka różna, ale moja Grieg, Morricone, Vangelis, Vivaldi, Górecki, niestety już nieżyjący Górecki. Nie będę pisał o muzyce, jeszcze nie. Nie jestem jeszcze gotowy. Za dużo dla mnie znaczy, żebym mógł o niej pisać, tak bez przygotowania. Tak jak o żonie. Wyobrażać sobie mogę tylko jak mizerne byłoby moje życie bez niej, ale o niej bez przygotowania nie mogę. Tak jak o muzyce. Więc o czym? O wierze? O miłości? Dobru? Pięknu? Właśnie o tych najważniejszych rzeczach w życiu za dużo pisać nie trzeba. I nigdy nie wprost. Nie, jak to robią filozofowie. Choć niektórzy próbują, jak Platon, Schopenhauer, Max Scheler, Gabriel Marcel, i inni oczywiście. Te najważniejsze rzeczy wplatają się najwyraźniej w historie i opowiadania, w sagi, dramaty i komedie. Przyszedł kiedyś do swojej żony niejaki starszy pan John. Jego żona, starsza pani o tajemniczo brzmiącym imieniu Maud wypytywała o niego całe przedpołudnie. W końcu On przychodzi. Około trzeciej po południu. Przynosi jej listy, które, żeby ona mogła przeczytać, musiał otworzyć, przepisać na komputerze powiększonymi literami. Ona czyta. Przestaje. -A dlaczego ty otwierasz moje listy!! - krzyczy na cały dom starców – Nie ufam ci już! Jak śmiałeś?! Przychodzę z herbatą. Ona chwyta swego męża Johna za rękę. - My jesteśmy małżeństwem od ponad sześćdziesięciu lat, a ja wciąż tak mocno go kocham, my nigdy się nie kłuciliśmy- mówi ze łzami w oczach. Dla niego herbatę z łyżeczką cukru proszę – prawie szepcze – a dla mnie kawę czarną bez cukru poproszę. Oto i miłość..


wtorek, 23 listopada 2010


Wtorek 23.11.2010.

Trochę zmęczony jestem, więc nie wiem jak wyjdzie dzisiaj to pisanie. Cały dzień w pracy. Chociaż na brak refleksji nie narzekam, najgorsze jest, że zapominam wieczorem o czym rozmyślałem przez cały dzień. No tak, lustra. W naszej pracy jest winda. Winda ze ścianami z luster. No i dzisiaj rankiem, kiedy mamy w zwyczaju roznosić dla naszych rezydentów śniadanie na tackach, spojrzałem na swoje odbicia w tych lustrach. To bardzo dziwne uczucie. Przynajmniej dla mnie, zobaczyć siebie z tyłu i z boku. Tak jakbym patrzył na obcego sobie człowieka. No, bo przecież naturalnie na siebie nigdy tak nie patrzę. Z boku, z profilu. Dość długi nos. Czoło z zaznaczoną, wypukłą częścią, gdzie mieszczą się zatoki nosowe. Prawe oko lekko podpuchnięte. Górna warga ust dominująca nad dolną. Broda jakby lekko zawstydzona, schowana. Czy to ja? Przerzedzają mi się włosy na czubku głowy. Łysieję. A kiedyś miałem takie gęste włosy. W wieku pięciu lat często mylono mnie z dziewczynką. Miałem włosy do ramion. Z tyłu zarys głowy zupełnie już obcy, szerokie ramiona, lekko przygarbione. To naprawdę dziwne uczucie. Jakby ten ktoś szedł przede mną, a ja ciągle za nim. Jakbym go nie znał, ale też znał go jakoś. I to wszystko przez lustra. Kto wymyślił lustro? Bóg czy diabeł? Kto chciał byśmy mogli się oglądać. Może my sami. Tylko dlaczego wtedy tacy sobie jesteśmy obcy.


poniedziałek, 22 listopada 2010


Poniedziałek 22.11.2010.

No i mamy dzięki Bogu poniedziałek. Musze się przyznać do nieco wstydliwej rzeczy, a mianowicie urodziłem się właśnie tego dnia po niedzieli. Cóż z tego, że kiedyś dzień ten był poświęcony Lunie, Księżycowi. Łaciński Dies Lunae, angielski Monday, dzień księżyca. Dawniej miało to jakiś czar, urok, magię. Dzisiaj niestety po dawnej antycznej mgiełce nic nie pozostało. Któż bowiem lubi poniedziałek. Tat, tak. Gwóźdź do trumny dobił sam Tadeusz Chmielewski swoim komediowym arcydziełem Nie lubię poniedziałku. Nie ma się co dziwić, że niewielu z nas poniedziałek kojarzy się z dniem magicznym, zmysłowym czy przyjemnym. Od jakiegoś czasu próbuję się przebić ze swoim projektem poniedziałkowym. Otóż wymyśliłem sobie, że skoro urodziłem się tego dnia, to powinien być on szczególnie dla mnie szczęśliwy i sprzyjający. Czy taki jest? Nie zawsze oczywiście, ale chyba coś się zmieniło kiedy zacząłem inaczej do niego podchodzić. Mam swoje poniedziałkowe nadzieje i przyjemności. Ot, choćby kawa popołudniowa. Ciastko. Oczekiwanie, że tego nowego tygodnia, rozpoczynającego się właśnie w poniedziałek zdarzy się coś pięknego i niezwykłego. Tego, żaden inny dzień nie posiada. No może urodziny, ale one też muszą nawiązywać do poniedziałku. Do początku. No i jak się niedawno dowiedziałem poniedziałek w tradycji chrześcijańskiej poświęcony był szczególnie Aniołom.


Niedziela 21.11.2010.

Dzisiaj niedziela pracująca. Jakże śmiesznie to brzmi dla człowieka, który wzrastał w Polsce w drugiej połowie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych poprzedniego wieku. Były kiedyś soboty pracujące, ale niedziele. Kto to słyszał. Chleb się kupowało w sobotę wczesnym rankiem na sobotę i niedzielę. Czasem nawet już w piątek w nocy. Mowy nie było, żeby sklep otwarty zobaczyć w sobotę po czternastej. Cisza handlowa i kwita. Każdy musiał zdążyć z zakupami. Tak samo gazety. Kurier, dzienniczek, gazeta. Trybuny u nas w domu się nie czytało z zasady. Ale też nie można jej było dostać w niedzielę. A teraz my musimy pracować w pierwszy dzień po szabacie. Nie ma się co skarżyć. Taka praca i takie czasy. Chociaż chciałoby się powiedzieć O tempora o mores! W totka też nie wygrałem. Tego angielskiego totka. Dostaliśmy kartkę świąteczną z Polski i stoi teraz na moim improwizowanym biurku. Młody jelonek na wzgórzu, ośnieżonym oczywiście zerka w stronę świętego Mikołaja. I rzeczywiście jest to święty Mikołaj, a nie Gwiazdor z reklamy Coli. Chociaż i tamten mi nie przeszkadza, bo i czemu miałby. No i ten święty ma biskupią mitrę i laskę – pastorał. Właściwie to jest dosyć daleko i trudno coś więcej o nim powiedzieć. No, brodę siwą ma na pewno. Wydaje się, że macha do jelonka. Zatem zbliżają się święta. Kolejne nasze, zagraniczne. Kiedyś by powiedzieli emigracyjne.


Zakupiliśmy dzisiaj, niestety, albo i stety po angielsku podręcznik kreatywnego pisania. I oto cała inspiracja, żeby pisać. Jesienny kubek z kawą patrzy na mnie swoim uchem. Strażnik. Czy, aby się wywiąże. Tak. To moje postanowienie. Chcę pisać. I teraz najważniejsze. Codziennie! Boże, święty Michale Archaniele, a właściwie może będzie lepszy Gabriel. A zatem święci i Ty panie Boże, Gabrielu i Michale wspierajcie mnie. To będzie bardzo trudne. Nigdy nie miałem wytrzymałości długodystansowca. Pamiętniki zaczynałem pisać kilkukrotnie i zawsze po paru dniach zapału, odkładałem zeszyt, notes, brulion i zapominałem o nim. Cóż. Aries. To znaczy Baran. Przez wielkie B, znak zodiaku. Słomiany ogień! Chociaż może za bardzo wierzę w te horoskopy. Na przykład taki Myśliwski. Pisarz oczywiście pierwszej klasy. Traktat o łuskaniu fasoli czytaliśmy razem z żonką jeszcze w Northallerton. Wspaniała lektura. No więc on urodził się w tym samym dniu co i ja. Oczywiście jakieś czterdzieści lat wcześniej, ale to za dużo nie zmienia. Dzisiaj jest sobota 20 listopada 2010 roku, a to, co teraz piszę jest umową, ze sobą samym, że zobowiązuję się każdego dnia napisać choćby stronę tekstu. Czyż nie jest to próżność? Ale co mi tam. Niech będzie. Kubek wciąż na mnie patrzy, a zatem umowa stoi.